Bal autorskich praw

Coraz głośniej mówi się, w Polsce i poza nią, o reformie praw autorskich. Dawno temu, bo aż w kwietniu, byłem gościem festiwalu Off Camera w Krakowie. Festiwal „kina niezależnego” jest w rzeczywistości rynkowym produktem TVN, promującym biznes filmowy częściowo spoza Hollywood oraz, naturalnie, produkcje TVN. Kina „alternatywnego” w kinie „niezależnym” było niewiele, choć widziałem w małych, na ogół pustych salkach kila naprawdę świetnych produkcji. Jednak głównie dojadałem resztki kanapek, które młócili przedstawiciele biznesu filmowo-telewizyjnego, w czasie, kiedy zainteresowani kinem oglądali filmy. Gdy pojedli, popili, przed „Kinem pod Baranami”, na krakowskim rynku, stały srebrne i grafitowe Mercedesy z logiem festiwalu, które rozwoziły celebrytów ze świata, a także tych tylko z TVN’u, do drogich krakowskich hoteli. Tam celebryci obu rodzajów dobijali targu, albo tylko samych siebie, ostatnim przed zaśnięciem drinkiem.

Co to ma wspólnego z dyskusją o prawach autorskich? Przed każdym seansem „kina niezależnego”, a może również w czasie jazdy srebrnym Mercedesem, czego oczywiście nie miałem okazji sprawdzić, zgromadzona publiczność oglądała spot akcji „Legalna kultura”, namawiający do „korzystania z legalnych źródeł”. Spot był odtwarzany cały czas, konsekwentnie, do znudzenia i do wyrzygania. Niebawem okazało się, że kampanię tą wspiera Polski Instytut Sztuki Filmowej, a więc pieniądze publiczne. O boże!

30 października spotkaliśmy się w krakowskim klubie Bal, aby porozmawiać o filmie dokumentalnym Cezarego Ciszewskiego „Kultura ponad prawem”. Było to wydarzenie towarzyszące konferencji „Prawo Autorskie a Interes Publiczny” organizowanej przez fundację Projekt Polska. Bal jest na krakowskim Zabłociu, a więc zadupiu, skryty pomiędzy starymi fabrykami, magazynami i drogami dojazdowymi do nich. Mercedesy nie dojeżdżają, a jeśli, to jedynie właścicieli pobliskiej szkoły wyższej – im. Frycza Modrzewskiego.

Film jeszcze nie jest gotowy, ale w dyskusji się gotowało.  O prawach autorskich już publicznie mówiłem – nieco wcześniej, na wiosnę, przy okazji konferencji krakowskich acta-wistów. Starłem się wówczas z wiceprezesem ZAIKS, a więc dla wielu samym „diabłem wcielonym”. O co się starłem? Dla mnie – autora, również treści profesjonalnych, naukowych, najważniejsze jest ich rozpowszechnienie, zasięg. Istniejące dziś kanały dystrybucji treści kultury, w tym treści naukowych, nastawione są na zarabianie. Autorzy, którzy tak przekonująco grają w reklamach „Legalnej kultury”, są jedynie trybem w biznesowej machinie. Jeszcze wyraźniej problem widać na przykładzie naukowców. Ci tworzą dobra za pieniądze publiczne, lecz później dostęp do nich zostaje ograniczony przez różnego rodzaju „wydawców”. Dochodzi do tego, że ukraść muszę własną książkę, aby opublikować ją w sieci. A przecież za jej publikację sam wydawnictwu zapłaciłem! Właścicielem wydawnictwa jest UJ. Właścicielem mojego naukowego dorobku powinna być cała Polska. To ona płaci mnie, wydawcy… Prywatyzacja zysków, upublicznienie kosztów.

W Balu zrodziło się w mojej głowie kilka dodatkowych myśli. Po pierwsze, system ochrony praw autorskich stanowi zagrożenie dla demokratycznego społeczeństwa. Dlaczego? Bo skutecznie podważa wolność słowa i swobodę dzielenia się myślami. Zagrożenie to stało się realne i widoczne w przypadku sprawy z ACTA. Co prawda, masowe protesty uliczne rodzimej młodzieży nie były motywowane chęcią ochrony wolności słowa, bo polskie, nieświadome obywatelsko społeczeństwo ma wolność słowa głęboko gdzieś. Chodziło raczej o ściąganie za darmo filmów i seriali, dostęp do porno. Ale publicznie nikt tego nie przyzna.

Więcej:  ACTA – walka o free porn

Tymczasem, główne zagrożenie polegało na stworzeniu prawnego bodźca do prewencyjnego cenzurowania zawartości sieci przez dostarczycieli usług. To nie państwo stałoby się wielkim cenzorem, lecz biznes, co już dzisiaj w dużej mierze się dzieje. Zresztą, już dzisiaj media wszystkich rodzajów cenzurują się w ogromnym stopniu. Napiszę o tym więcej wkrótce. Z doświadczenia wiem, że pierwszą ofiarą cenzury prewencyjnej internetu staliby się blogerzy, najczęściej ci lokalni, mało znani, po których świat nie zapłacze. A przecież oni odgrywają dla lokalnych społeczności rolę najważniejszą.

Symptomatyczne, że mniej więcej w czasie, kiedy odbierałem na gali zorganizowanej przez ONET nagrodę za polityczny blog roku, firma ta zamknęła prowadzony na jej stronach blog Skorpiona, naówczas jedynego niezależnego obserwatora polityki Wadowic. Powodem zamknięcia strony były m.in. zarzuty stawiane przez opisywanego tam lokalnego dziennikarza, Marcina Płaszczycy, właściciela portalu Wadowice24 i doradcę dwóch lokalnych burmistrzów. Wśród nich zarzut naruszenia praw autorskich – publikacja zdjęcia osoby publicznej, czy materiału prasowego przed laty opublikowanego. Ten sam zarzut został postawiony stowarzyszeniu, które prowadzi konkurencyjny dla Wadowice24 portal, gdzie w ramach dozwolonego użytku opublikowano dawne teksty Płaszczycy, demaskując jego zakłamanie. Naruszenie praw autorskich jest ścigane publicznie (na wniosek pokrzywdzonego), dzięki czemu doskonale nadaje się do wykorzystania przez władzę, jako kaganiec nakładany krytykom.

Jak się okazuje, takie też są źródła, geneza rozwijanych dzisiaj instytucji prawa autorskiego. Traktuje o tym powyższa prezentacja jednego z ACTA-wistów i zwolennika reform prawa autorskiego, Konrada Gliścińskiego, który zresztą przywołał Płaszczycę jako przykład.

Jak się okazuje, rozbudowane prawa autorskie to zagrożenie dla demokracji w najczystszej postaci. Legaliści kultury na ten aspekt ochrony prawa autorskiego nie zwracają jednak uwagi. Ale to nie jedyny sposób, na jaki prawo autorskie godzi w nasze swobody. Tworzy ono bowiem fikcję dychotomii pomiędzy „kulturą legalną” a „kulturą nielegalną”, czytaj: skradzioną. Skradzioną komu? Twórcy? Czy właścicielowi praw majątkowych, którym twórca zwykle nie jest? I tu docieramy do sedna, do jądra fałszu leżącego głęboko u podstaw tej rzekomej dychotomii.

Śledzę toczącą się ostatnio w sieci dyskusję na temat dozwolonego użytku i jego zakresu. Stronnictwo legalnej kultury podkreśla fakt, jakoby prawa autorskie służyć miały kreatywności twórców, stronnictwo otwartej kultury wskazuje na istnienie prawa do kopiowania książek i ściągania plików. Obie strony wypowiadają twierdzenia częściowo prawdziwe, czyli… raczej fałszywe.

Problem prawa autorskiego polega na tym, że stało się ono narzędziem utrwalania wykształconego gdzieś na przełomie XIX i XX w. systemu dystrybucji władzy i majątku w związku z działalnością intelektualną. Kapitalizm objął twórczość w swoje władanie, a dzisiejsze instytucje prawne jedynie władanie to podtrzymują. Twórczość, czy to naukowa, czy tzw. artystyczna, jest jednak wartością samą w sobie, nie zaś instrumentem służącym pomnażaniu zysków. Czy ktoś o tym jeszcze pamięta?

Wartość ta może oczywiście zostać zagrożona, jeżeli dozwolony użytek rozumiemy na tyle szeroko, że wyklucza on w ogóle korzystanie z majątkowych praw przez twórcę. Obecnie nieograniczona, „piracka”, spontaniczna dystrybucja treści w sieci stwarza takie zagrożenie. To pomijają ideolodzy otwartej kultury. Problemem jest, że wcześniej twórca z posiadania tych praw jest wykluczony przez dystrybutora – nabywcy jego praw majątkowych i posiadacza tzw. oficjalnych kanałów dystrybucji treści kulturowych. Między bajki należy włożyć uzasadnienie prawa autorskiego słusznym interesem twórców, zwykle przecież wcześniej wywłaszczonych przez dystrybutorów. To z kolei prawda skrzętnie przemilczana przez zwolenników legalnej kultury.

Zwolennicy otwartej kultury, skupiając się wyłącznie na rozwiązaniach prawnych, tracą z oczu fakt, że zmiana systemu prawa autorskiego, utrata społecznej legitymacji dla obecnych rozwiązań, wymaga walki ze zjawiskiem szerszym, niż stworzony system wyzysku twórców i monopolu dystrybutorów, często wspieranych przez państwo (czy monopoli tzw. organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi – tu polecam ciekawy tekst w temacie). Chodzi o monetyzację wartości. Ale jak walczyć z monetyzacją wartości w społeczeństwie, które tradycję świąt sprowadziło do trwającego do miesiąca szału zakupów w galeriach handlowych? O tym rozmawialiśmy w Balu.

Obecnie dominuje model biznesowy kultury, postrzegany jako naturalny przez większość, a jako wyraz profesjonalizmu przez przedstawicieli kultura-biznesu. Przebijało to z wypowiedzi zaproszonych do Balu gości. I tak, producent zajmuje się biznesem, organizacją przedsięwzięcia, a reżyser może pozostać artystą, skupić się na sztuce. W zamian, artysta zrzeka się możliwości dystrybuowania swojego dzieła kanałami, których nie kontroluje producent – właściciel praw majątkowych do dzieła. Kontrola ta zresztą często rozciąga się poza obszar dystrybucji, obejmując treść dzieła, którą zmienić trzeba tak, aby pasowała do posiadanego przez producenta kanału, nim płyną do niego pieniądze. Polityczna poprawność to nazwa, pod którą często ukrywa się ten mechanizm. Śladów tego zagrożenia próżno wypatrywać w wypowiedziach broniących obecnego modelu przedstawicieli biznesu kultury.

Maksymalizowanie dochodu nie musi odbywać się jedynie poprzez rywalizowanie treścią. W obszarze stałego popytu (kultura to jedna z potrzeb człowieka), wystarczy bowiem ograniczyć działanie kanałów alternatywnych, by zwiększyć własne zyski. A jak pokazał przykład Hollywood czy wytwórni muzycznych, monopolizacja dystrybucji wspomagana nakładami na promocję własnych produktów, idzie w parze ze spadkiem jakości. Tego chcemy? Spotkałem się niedawno z próbą uzasadnienia marnej jakości dzieł komercyjnych poziomem piractwa – studia filmowe stawiają na „sprawdzonego konia”, dlatego formatują treść pod swój cel rynkowy, robią sequele i prequele. Nie kupuję tego, bo ich jakość po prostu jest gówniana, co nie stanowi przecież naturalnej konsekwencji bycia pre- czy sequelem.

Wreszcie myśl, która nigdy nie pada. W dyskusji o prawie autorskim powinna nieodzownie pojawić się kwestia rzecznika praw konsumentów – konsumentów kultury. Konkurencja powinna dotyczyć również podmiotów zarządzających dystrybucją kultury. Powinniśmy dążyć do stworzenia i utrzymywania takich kanałów, obok obiegu „komercyjnego”, nastawionego na zyski. Dzisiaj myślenie o prawie autorskim, jego celach, pryncypiach, zdominowane jest przez narrację wielkiego biznesu. Ich monopol. Ten dzięki użyciu haseł „legalnej kultury”, poszanowania praw twórców, na których biznes ten żeruje (często wykorzystując ich niską świadomość „klasową”, lub po prostu głupotę), czy apelach do sumień konsumentów, tworzy iluzję legalnego, uczciwego obiegu, którym okazuje się monopol niszczący obieg myśli.

Walka o intelektualną wolność dopiero się zaczyna. Potrzebujemy proroków, aktywistów, pieniędzy.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *