Kłopoty z profesorem Nutt’em – nauka vs polityka
Skuteczne rozwiązywanie problemów możliwe jest jedynie wtedy, gdy rozwiązania opieramy na wiedzy, nie zaś na moralnych przekonaniach, choćby i najwznioślejszych. Te ostatnie w debacie publicznej i na gruncie polityki często okazują się jedynie wyrazem uprzedzeń i wpojonych lęków posługujących się nimi osób. Jeśli chcemy zmieniać rzeczywistość, w tym rzeczywistość społeczną, musimy opierać się na nauce, a nie na lękach, uprzedzeniach, nieufundowanych wyobrażeniach, domysłach.
Przekonania moralne, w przeciwieństwie do twierdzeń naukowych mają tą cechę, że nie sposób przypisać im jakąkolwiek obiektywną miarę. Nie sposób ich ze sobą porównać. Tym samym, z dwóch wzajemnie ze sobą sprzecznych twierdzeń trudno jest wybrać lepsze. Jak więc ocenić, kto w danej sprawie ma rację? Co będzie słuszne w danym przypadku?
Miarą słuszności praktycznego działania nie powinny być moralne jego kwalifikacje, lecz przede wszystkim wiedza naukowa – w postaci ugruntowanych teorii, wynikających z nich twierdzeń, przeprowadzonych badań, zgromadzonych statystyk. Niestety, ze szkodą dla nas wszystkich wciąż nauka musi ustępować przed polityką, a areną tych ustępstw często bywa właśnie kwestia psychoaktywnych używek.
Głośna sprawa z ostatnich dni – sekretarz stanu rządu W. Brytanii Alan Johnson zwolnił z hukiem stojącego na czele Advisory Council on Misuse of Drugs – ciała doradczego brytyjskiego rządu – profesora Davida Nutt’a. Nutt znany jest na wyspach jako orędownik zdrowego rozsądku i klasyfikacji substancji psychoaktywnych zgodnie z ich rzeczywistym, oszacowanym w oparciu o naukowe podstawy, wpływem. Dla rządu niewygodny okazywał się już wcześniej – zwłaszcza, gdy podniósł, że rozrywka umiłowana przez pretendujących do szlachectwa członków klasy wyższej oraz średniej, czyli jazda konna, pochłania rocznie 100 istnień. Podczas, gdy ciesząca się niezasłużoną złą sławą extasy – weekendowy narkotyk klasy robotniczej i biedoty – zaledwie kilkanaście. Przy znacznie szerszym rozpowszechnieniu tej drugiej. Gdy jednak ostatnio ukazał się kolejny artykuł naukowy, w którym Nutt znowu poruszył kwestię dysproporcji pomiędzy zdrowotnymi skutkami konsumowania alkoholu i tytoniu, a konsumowaniem zakazanych i potępianych używek, miarka, zdaniem Johnsona się przebrała. Zwłaszcza, że profesor podtrzymał swoją opinię o znikomym ryzyku występowania epizodów psychotycznych w następstwie palenia marihuany – co na Wyspach bywa używane jako kluczowy argument za uznawaniem jej za substancję równie niebezpieczną, co amfetamina, kokaina i heroina.
Johnson orzekł, że stracił do Nutta zaufanie. I że prawem rządu jest pozbywanie się z jego składu osób, których postępowanie stawia pod znakiem zapytania sensowność prowadzonych przez rząd działań. Problem jednak w tym, że Nutt stał na czele ciała doradczego – instytucji, której celem było dostarczanie rządowi rekomendacji odnośnie prowadzonej polityki w oparciu o wiedzę naukową. Nutt formułował swoje poglądy w oparciu o materiał naukowy. Opierał się na wiedzy. Postępował więc dokładnie w sposób, do którego zobowiązywało go zajmowane przez niego stanowisko.
Wygląda więc na to, że w przypadku polityki narkotykowej osiągnięta została kolejna granica, dotychczas uznawana za nieprzekraczalną – politycy zaczynają bowiem, w imię fałszywie pojętej misji oraz w interesie własnego sukcesu wyborczego, dyktować naukowcom powołanym do recenzowania ich działań to, co wolno im powiedzieć. Bez większego zastanowienia pozbywając się tych, którzy ośmielają się podważać oficjalnie przyjętą polityczną linię.
Jako obywatele musimy walczyć z każdym przypadkiem ingerowania polityki w naukę, swobodę formułowania i wyrażania poglądów naukowych. Nauka jest bowiem podstawą skutecznej polityki. Jeżeli pozwolimy działającym pod publiczkę politykom, by skuteczność tą podważyć, narażamy się na przyjęcie w przyszłości rozwiązań, które nie przyniosą nic dobrego. Poza sukcesem wyborczym promujących je polityków.
Alan Johnson, sekretarz stanu rządu W. Brytanii, ma z profesorem Nuttem kłopot – ten bowiem mówi to, co naukowcom wiadomo jest od dawna. Nielegalne narkotyki, nawet dostarczane przez czarny rynek w postaci zanieczyszczonej, szkodzą mniej niż te zupełnie legalne – alkohol oraz tytoń. Ale politycy chcą sprawę widzieć w inny sposób – nieleglnymi narkotykami straszyć wyborców i obiecywać przed nimi ochronę, jednocześnie korzystając z pieniędzy pochodzących od gałęzi handlu i przemysłu opartych na alkoholu i tytoniu.
Punitywne podejście do narkotyków gra rolę politycznej wiagry – ma podbić wynik wyborczy. Polityka zakazu i karania zawsze jest bowiem narzędziem kontroli jednych w interesie drugich. W Stanach adresatem przekazu jest klasa średnia, a kontroli podlega rasowa mniejszość, choć użytkowników narkotyków nie brakuje i w kasie średniej. W Polsce politycy, wzywając do antynarkotykowej krucjaty, kierują swój przekaz do rodziców, czyli licznego i biorącego w głosowaniach segmentu wyborczego. To ich się straszy mitycznymi dilerami w szkołach i zabójczymi pigułkami na dyskotekach.
Obowiązujące w Polsce rozwiązania dotyczące karania każdej ilości dowolnego narkotyku (wyroki skazujące na karę pozbawienia wolności zapadają nawet w sprawach posiadania ilości rzędu 0.1 g marihunany!) weszły w życie za czasów, gdy ministrem sprawiedliwości w rządzie AWS/UW był Lech Kaczyński. Jego zastępcą szerzej zaś wówczas nieznany Zbigniew Ziobro. Nie można powiedzieć, że w ich przypadku polityczna wiagra nie zadziałała. Nadal zażywają ją bowiem w sporej ilości.