Planete+ Doc Film: refleksje dnia pierwszego
Organizatorzy festiwalu filmów dokumentalnych Planete+ DOC postanowili poeksperymentować z wykorzystaniem blogosfery. Świetny pomysł, zwłaszcza, że dzięki temu zostałem jurorem. W składzie jury blogi z różnych dziedzin, choć dominuje polityka i kultura. Siedzę cały dzień w kinie, rozmawiam o filmach i przebiegam z jednego seansu na drugi. W międzyczasie robię notatki, wpis ten piszę nie patrząc na ekran, zajęty oglądaniem jednego z poniżej wymienionych filmów (korektę zrobię w nocy, wpis wrzucę rano). Jak widać, jestem już blogerem na wskroś nowoczesnym, permanentnym, choć na razie nie mam smartfona, a nawet Internetu.
Będąc jednak jurorem po trzech mocnych kawał w samo południe zastanawiam się, co jest właściwie najważniejsze w ocenie filmu dokumentalnego? Fakt czy jego interpretacja? Rzeczywistość czy sposób jej przedstawienia? Zaangażowanie emocjonalne widza, czy autora? To pytania podstawowe, a nasuwają się już kolejne. Film musi czuć “ducha czasów”, także poprzez dobór środków technicznych. Przykładowo, obejrzałem ostatnio ciekawy film na temat ideologi wolnorynkowej. Temat na czasie, ale wykonanie tragiczne. W erze clipów na tube każda wypowiedź trwająca ponad 3 minuty w jednym ujęciu staje się niestrawna, nie tylko dla moich studentów ze zdigitalizownym mózgiem.
Oto lakoniczne uwagi na temat repertuaru z pierwszych dwóch dni festiwalowych.
Beats, Rhymes and Life. The Travels of a Tribe Called Quest (reż. Michael Rapaport). Banalna historia niebanalnego zespołu opowiedziana w ciekawy sposób. Doskonałe portrety: postaci, Queens, muzyki stamtąd. Nowoczesne kino dokumentalne dla młodych Amerykanów ze wschodniego wybrzeża. Choć sala pełna Warszawiaków.
Water Children (reż. Aliona van der Horst). Film powinien grać rolę lektury szkolnej na lekcjach religii, zamiast ogłupiających obrazów rozrywanych płodów. Artysta poszukujący odpowiedzi i terapii, w tym unikalnym dziele znajduje się po obu stronach kamery. Przyroda Japonii, pradawny kult wodnych dzieci, ekstremalna sztuka nowoczesna zderzająca się z tradycją – oto kilka banalnych haseł dla opisania tego wielopłaszczyznowego dzieła.
Każda scena, łącznie z dźwiękiem, jest przepracowana, przemyślana, całość robi piorunujące wrażenie. Nie liczyłem, że wytrzymam do końca, po kilku minutach byłem już zahipnotyzowany. Film zupełnie nie z mojej bajki i odkrywający temat, o którym zwykle się nie mówi. Wielkie kino kobiece (cokolwiek to znaczy), nie tylko dla kobiet. Dla mnie najlepszy z dotychczas obejrzanych.
Ambassador, The (reż. Mads Brügger). Dla wielbicieli dokumentalnej prowokacji. Temat dość oklepany i łatwy – świat dyplomacji diamentowej, handel paszportami dyplomatycznymi, Afryka, żarty z Pigmejów i kolonizacji. Bruno w bardziej i mniej hardcorowym wydaniu jednocześnie. Autor stawia ciekawe pytania, ale wielu innych unika, pozostawia też widza bez odpowiedzi. Kino rozrywkowe, udające zaangażowane, choć nakręcenie “Ambasadora” niewątpliwie wymagało wysiłku. Prawdziwym bohaterem filmu jest gruby szef… bezpieczeństwa afrykańskiej republiki, który zapada się w kanapie. To on opowiada najciekawszą historię. Kamyk w bucie daje do myślenia. Na końcu zapada się sam opowiadający. Pod ziemię i na zawsze. Idealne kino dla wszystkich myślących ciepło o Francji.
Bert Stern, Original Madman (reż. Shannah Laumeister). Zdjęcie Marilyn Monroe autorstwa Sterna znalazło się na plakacie festiwalu. W sprawnie nakręconym filmie słyszymy historię znanego fotografa, jego biznesu i… kobiet. Bohater opowiada fascynująco, pokazane są jego prace, na nich ludzie z pierwszych stron gazet, które zresztą sam tworzył. Dokument nakręcony przez jedną z muz – jak przystało na podopieczną w tym biznesie – na kolanach. Stern wyznaje, dlaczego nie przespał się z nagą Marilyn Monroe, gdy ta piła wódkę ze spirytusem. Miało to związek z metaamfetaminą. Z pozostałymi modelkami zwykle spał.
Whores’ Glory (reż. Michael Glawogger). Reżyser tworzy “dzieła” wpisujące się w estetykę “Koyaanisqatsi” czy “Baraka” – poetyckie, długie ujęcia, staranny dobór kadrów. Treść z pogranicza bełkotu, ale okupiona latami przygotowań i zdjęć. “Megacities” dawało się oglądać, “Śmierć człowieka pracy” nic nie wnosiło do tematu, więc tym bardziej byłem zaskoczony “Dziwkami”. Pogłębionej analizy tu nie ma, są za to obrazy. Glawogger bronił po seansie swoich metod pracy. Chwała mu za to, mnie przekonał, w przeciwieństwie do filmu.
W czasie dyskusji po pokazie kluczowy okazał się problem jedynej sceny porno – celu i metod. Reżyser przekonywał, że od istoty dziwkarstwa uciec ostatecznie nie mógł. Scena miała również pokazać dychotomię pomiędzy światem zewnętrznym i pokojem dziwki, gdzie po przekroczeniu progu relacje władzy ulegają odwróceniu – to ona teraz rządzi. A zagubiony facet nie potrafi nawet odczytać jej imienia wytatułowanego na plecach. Podobnie jak większość męskiej widowni, zaaferowana penetracją rozgrywającą się na ich oczach.
Film powinien nosić polski tytuł “Pochwała kurewstwa” i obawiam się, że (słusznie) nie zostanie on przyjęty entuzjastycznie przez wiele środowisk, zwłaszcza kobiecych (cokolwiek to znaczy). Widzowie byli jednak zachwyceni, jak zwykle, gdy na ekranie widać kloakę świata, z którą każdy z nich wolałby nigdy się nie zetknąć.
I na koniec scena na którą nikt nie zwrócił uwagę: młoda hinduska, w pięknym, tradycyjnym stroju z powagą godną filozofa egzystencjalnego opowiada o bólu egzystencji w relacji do dziennej liczby swoich klientów.
Ibiza Occident (reż. Günter Schwaiger). Przetłumaczone jako “Ibiza po zmroku”, choć powinno być “Zachodnia Ibiza”. Starzy hipisi skarżą się, że biznes klubowy zniszczył ich muzykę i ducha, a wyspa miłości stała się symbolem zepsucia i konsumpcjonizmu Zachodu. Staruszkowie starsi niż starzy hipisi skarżą się zaś, że to hipisi zniszczyli iberyjską kulturę wyspy, która rozwijała się do lat 60-tych. Dużo narzekania, nostalgii i dobrej muzyki z płyt, silikonowych hiszpańskich piersi oraz takiż gejowskich muskułów.
To tyle na razie. Wracam na kinową salę.
We wpisie wykorzystałem materiały Against Gravity.