Siedzę w Warszawie, tuż obok PKiN, i czekając na marsz rozmyślam o Minister Zdrowia Ewie Kopacz. Jest ona dla mnie doskonałym przykładem tezy, że lekarz nie powinien leczyć się sam, a już na pewno nie powinien leczyć systemu leczenia w Polsce. Choćby dlatego, że gdy za kształtowanie rynku bierze się przedstawiciel grupy zawodowej, która na tym rynku działa, efekty tego muszą być opłakane. Przynajmniej dla tych, którzy do grupy się nie zaliczają. Minister lekarz zawsze będzie bowiem zakładnikiem środowiska, z którego się wywodzi. Swoją drogą, nikt za naturalne nie traktuje pomysłu, aby na czele Ministerstwa Sportu postawić zawodowego piłkarza, albo boksera. A szkoda, gdyż zwłaszcza ten ostatni wniósłby sporo do jakości międzyresortowych uzgodnień.
Nie znając dokładnie rzeczywistości ministerialnych działań i zawiłości politycznej gry wokół służby zdrowia, przebieg wydarzeń zdaje się sugerować, że jej „zreformowanie” zostało w odpowiedni sposób opłacone lekarskiemu środowisku. Świadczy o tym chociażby fakt jego milczenia. Jeżeli dawni, zrzeszeni do tego krzykacze, milczą, znaczy to, że pieniądz znalazł nowego właściciela. Albo niebawem go znajdzie, gdy tylko to samo stanie się z tym lub owym szpitalem. Reforma z pewnością sprawi, że pomnożą się okazje do zarobku. Pacjenci i choroby zostaną po staremu – przynajmniej te ostatnie trzymają się mocno.
Skąd zatem bierze się moja pewność w tych nieznanych mi sprawach? Otóż, zupełnie podobnie sprawy wyglądają, jeżeli chodzi o reformę nauki – kolejny rzekomy sukces rządu Tuska. Na czele resortu Minister Kudrycka – osoba z zarządu jednej z prywatnych uczelni, popierana przez zarządzających pozostałymi, w tym państwowymi fabrykami wykształcenia. Poparcie to nie jest bezwarunkowe. Kudrycka bowiem musiała zrezygnować ze swoich ambitnych planów reformy środowiska. Tym planom opór stawiało samo środowisko. Problem zacofania rodzimych uniwersytetów postanowiono więc rozwiązać tak, jak problem zacofania służby zdrowia – obiecując większy udział w torcie zarządzającym systemem. W szkolnictwie wyższym zmienia się więc niewiele, najwięcej w kwestii finansowania. Ale druga strona transakcji społeczeństwo-uczelnie pozostaje taka sama. Korporacja profesorów wsparła nowe porządki, gdyż w żaden sposób nie podważono jej przywilejów. Feudalni książęta uniwersyteccy nadal rozdają karty, uczelnie zamieniając w fabryki pieniędzy. Tych ma być dla wszystkich więcej.
Na Wydziale Prawa i Administracji UJ, na którym pracuję, na jednego pracownika naukowego przypada już 23 studentów. Norma europejska jest 3 razy niższa! Reforma Kudryckiej ma skierować dodatkowe środki do młodych doktorów, ale rektor właśnie obłożył je 30% podatkiem. W wielu krajach wspieranie nauki polega na dopłacaniu do badań, polskie uniwersytety zamiast nauki wspierają jednak rządzącą nimi niepodzielnie korporację. Pieniądze na to pozyskać mają teraz młodzi doktorzy, nie mający udziału w uczelnianej polityce. Pisząc to w kułak śmieję się z Jacka Żakowskiego, który kiedyś proponował panaceum na rządy Jarka w postaci senatów wyższych uczelni. Chciał leczyć ospę anginą.
Wróćmy jednak do Ewy Kopacz i próby jej odwołania. Atakujący z sejmowej mównicy w imieniu PIS Bolesław Piecha, również lekarz, zasadniczo miał rację – rządy PO w dziedzinie zdrowia i nauki polegają na reformach modeli finansowania. Reformach możliwych do przeprowadzenia, bo uwzględniających udział w nowym podziale łupów środowiskom do tej pory tworzącym rdzeń reformowanych systemów. Klient, czyli obywatel, korzysta na nich albo w ogóle, albo skorzysta w dalekiej perspektywie. Ta może jednak nigdy nie nadejść.
Posłowie SLD również próbowali punktować, ale na ogół obnażali jedynie własną intelektualną miałkość, odwołując się do rzekomych zasług Kopacz dla transplantologii. Kopacz wszak nikogo z transplantologów w blasku fleszy nie aresztowała, w przeciwieństwie do ekipy spod znaku Jarka. Argument to komediowy.
PO przywołało sprawę zakupu szczepionek w momencie szczytu paniki związanej z wirusem grypy, sławiąc rzekomą niezłomność Minister. Tymczasem, podobnie jak w przypadku ustawy dopalaczowej, kolejnego bubla spod znaku Kopacz, szczepionek nie kupiono na czas, bo urzędnicy nie zdołali się do tego przygotować i operację przeprowadzić. W pomnik przekuwa się zatem cynicznie urzędniczą niekompetencję, jaskrawo widoczną w przypadku kolei czy autostrad. Różnica z autostradami polega jedynie na tym, że w przeciwieństwie do tych ostatnich, szczepionki po jednym sezonie przestają być potrzebne.
Myśl nasuwa się taka, że rzadko można zobaczyć debatę, w której PIS używa argumentów trafnych, a w hipokryzję i tani populizm brną pozostali. Już to samo stanowiło atrakcję i pozwalało czerpać z obserwacji sejmowej ekwilibrystyki ograniczoną przyjemność. Piszę „ograniczoną”, bowiem w całej dyskusji zabrakło, jak zwykle, wątków najważniejszych. Gdy Ewa Kopacz przedstawiała się wszystkim jako dzielna obrończyni pacjentów, nikt słowem nie wspomniał o uzależnionych i posiadaczach narkotyków. Tutaj łaska Minister nie sięga, a dostępność leczenia na poziomie 5% potrzebujących nie razi. Podobnie jak forsowanie kar za samo posiadanie narkotyku, w miejsce oferty terapeutycznej. A medyczna marihuana, niedostępna w Polsce? To również nie jest pole zainteresowania Minister, gdyż ta woli popalać tytoń. Kontynuując polską tradycję lekarzy uzależnionych od nikotyny na stanowisku Ministra… Zdrowia.
Czy to samo aby nie jest już wystarczającym powodem do odwołania Ewy Kopacz, a może nawet rozwiązania Resortu Zdrowia? Zostawiam to pytanie bez odpowiedzi, gdyż żyjemy przecież w kraju, gdzie kardiologa (!) umierającego na raka i zaprzeczającego związkom choroby z długoletnim nałogiem, nadal nazywa się „wybitnym”. W zamian idę pod pałac, porozdawać ulotki ściganym przez Policję „narkomanom”. Przede wszystkim dzięki wysiłkom niezłomnej Kopacz.
7 Komentarze
A ja o czymś innym – przeczytałem właśnie Pański tekst na stronie “Rzeczpospolitej” (“Najgorsza polityka narkotykowa w Europie”) i powiela Pan tam wyliczanie LSD jednym tchem obok amfetaminy i morfiny. Pownien zdawać Pan sobie sprawę, że LSD jest substancją nieuzależniającą i o niewielkiej szkodliwości, więc jest to poprostu niezasadne. Poza tym, wbrew temu, co Pan napisał, zdecydowanie nie jest dopuszczone do użytku medycznego! Ani w Polsce, ani w żadnym innym kraju, choć np. w Stanach Zjednoczonych i Szwajcarii są prowadzone pilotażowe badania z udziałem garstki osób nad jego stosowaniem w psychoterapii (w bardzo szczególnych przypadkach). A szkoda, bo potencjał tej substancji w zastosowaniach psychoterapeutycznych jest ogromny.
Nawiasem mówiąc, amfetamina także nie jest stosowana w polskim lecznictwie, choć w USA jest powszechnie używana jako lek na ADHD.
A na koniec – czy zauważył Pan, że przekręcono Pańskie nazwisko? 🙂
Spieszę zatem z wyjaśnieniami. We wspomnianym tekście w Rz odwołuję się do załączników ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii; absurd polega na tym, że jeden z nich zawiera wyłączenia z użytku medycznego – wśród środków wyłączonych jest marihuana, a nie ma np. LSD. LSD nie jest jednak środkiem medycznym w Polsce, gdyż taki status dostaje się dopiero na skutek rejestracji wg. zupełnie innej procedury. Nazwisko rzeczywiście przekręcono, ale w tekście wiele jest redakcyjnych niedociągnięć.
“LSD jest substancją nieuzależniającą i o niewielkiej szkodliwości”
Nie uzależnia, ale tzw. bad trip (zła podróż) powoduje, że jednak jest ryzykowna.
Czekamy na refleksje z bezprawnego zatrzymania przed marszem, w Dzienniku juz jest artykuł
http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/338604,zatrzymany-za-zle-towarzystwo.html
No i co tam Mateusz? Przyskrzynili Cię z tymi uloteczkami – wpadłeś w złe towarzystwo! 😉 Liczę na to, że im nie popuścisz! Jestem w ogóle w szoku, że doktor prawa, nie był w stanie wybronić się przed paroma krawężnikami. Jednak to co ojciec zawsze powtarzał to prawda – jak chcą cię dowalić to i tak dowalą i nie ma ma to siły.
Troszkę strach mnie ogarnął, bo zawsze myślałem, że kto jak kto, ale ja dałbym radę wywinąć się z takiej sytuacji znajomością “swoich praw”, które swoją drogą też wyniosłem z domu.
Pozdrawiam i powodzenia!
Doktor prawa może się wybronić na papierze merytorycznymi rozważaniami. W takiej konfrontacji policjanci byliby w roli intelektualnego kopciuszka.
Co innego realne zdarzenie. Znajomość prawa nie pomoże w obronie przed pędzącym w naszą stronę samochodem.
I co z tego, że byliśmy na przejściu dla pieszych mając zielone światło.
Trafne porównanie.
Ale Mateusz przeżył ten wypadek, więc chyba sprawi, że ktoś odpowiedzialny za to beknie?