Głosuję globalnie, myślę lokalnie.

 

Kampania prezydencka niezbyt mnie grzeje. Ale rozpala emocje innych. Tak innych, że aż odmiennych. Może to brak telewizora, a może nadmiar zajęć. A może po prostu zajmowanie się polityką poważną, samorządową, odwraca moją uwagę od tej niepoważnej – kampanijnej i krotochwilnej?

Padają pod moim adresem pytania: kogo poprzeć i dlaczego nie poparłem Kukiza, a wręcz wyśmiewałem Mikke? Zacznijmy od tego ostatniego, który niedawno przecież wpadł z wizytą do Wadowic.

Grono słuchaczy miał liczne i oddane, to trzeba przyznać – jak żaden z kandydatów przed nim. Palikot i Grodzka byli happeningiem skierowanym głownie do lokalnych mediów. Komorowski był tylko autobusem, wokół którego kręciły się sprane twarze lokalnej polityki, znane z innych partii i sytuacji. Duda przybył osobiście, ale poruszał się w asyście kordonu partyjnych funkcjonariuszy, stanowiących grono wyznawców. Towarzystwo jeszcze bardziej przerażające i lokalne, niż to spod autobusu.

W przeciwieństwie do nich, Mikke przyciągnął żywych ludzi w miejsce politycznych zombie. Niestety, sam z każdą minutą w zombie się przemieniał, czym część słuchaczy szybko zmęczył. Wśród zmęczonych byłem i ja. Mikke na żywo, wygłaszający mowy programowe, jest po prostu nudny. Staje się ciekawy, gdy kogoś obraża, masakruje, i to na tym, mam wrażenie, buduje swój fenomen. Gdy od masakrowania przechodzi do polityki, mówi banały lub idiotyzmy, a czasem i jedno, i drugie. Niezbyt przystoi to człowiekowi, który podobno kiedyś czytał jakieś książki. Szkopuł w tym, że pochłonięty słowotokiem Mikke nic już chyba nie czyta. Wiele mówiąc o konieczności egzekwowania twardo prawa, z partyzanta prowadził za to obwoźną sprzedaż energetyków. Własnego imienia i bez wymaganego pozwolenia.

Również Kukiz to przede wszystkim obwoźny bazar, nie tyle idei, co chwytliwych haseł. Bezkompromisowy muzyk znany z reklam undergroundowego napoju Pepsi również nadużywa słów kluczy, nieco tylko różnych od leksykonu Mikkego. Jeszcze na długo przed kampanią nasłuchałem się więc o rządach partiokracji, przeplatanych mroczną wizją wszechwładzy WSI, czerwonych świń oraz zdrajców, z ukrytym członkostwem we wszystkich międzynarodówkach, lożach i targowicach świata. Kukiz do Wadowic nie przyjechał, ale jak przystało na tropiciela świńskiej grypy trawiącej demokrację objawił mi się w Wieprzu, całkiem niedaleko. I tutaj wytrzymałem góra 15 minut, poszedłem na Pepsi.

Największym problemem ciasteczkowego kandydata (Cookies) nie był jednak barwny, choć bełkotliwy ton głoszonych haseł, lecz recepta, którą w otoczeniu tych haseł sprzedawał. Mam na myśli postulat JOW (jednomandatowe okręgi wyborcze). Kukiz wypromował JOWy, przekonując do nich przy licznych okazjach. Tymczasem, JOWy pogłębią jedynie wszechwładzę partii politycznych. Doskonale rozumie to tracąca poparcie PO, stąd postulat JOW natychmiast podchwycił Komorowski – obiecując wprowadzić go pod obrady Sejmu. Wygląda na to, że Kukiz, nie po raz pierwszy, sam sobie zrobi wielkie kuku, na zawsze schodząc do pozasejmowego undergroundu.

Jedno jest wszakże warte podkreślenia. Wynik Kukiza dowodzi potencjału niezadowolonych z dotychczasowej polityki państwa oraz kształtującej ją sceny politycznej. Sceny zdominowanej przez mafijne układy partyjne, powiązania z biznesem, wymiarem sprawiedliwości, Kościołem i mediami. Klasy politycznej ludzi miernych, ale ciągle obecnych w telewizji, przed ołtarzami, kształtującymi prawo pod potrzeby konkretnych przedsiębiorstw i grup biznesowych. Klasy zamkniętej na ludzi nowych, chroniącej niejawne powiązania i zależności. Wszyscy mamy tego dość, co w wyborach znalazło swoją personifikację w osobie dość miałkiego i niezbyt lotnego celebryty spoza katalogu polityki.

A teraz Komorowski, odmieniany przez wszystkie przypadki i przedrostki. Nie był z pewnością Prezydentem złym, otoczony przyzwoitymi doradcami ze środowiska dawnej Unii Wolności. Jestem jednak w stanie wymienić tylko jedną inicjatywę Pałacu, która wydawała się mieć znaczenie: reformę prawa samorządowego. Inicjatywę niezrealizowaną – dodajmy. Z kolei nagłaśniane przez „niezależne media” wpadki, w rodzaju wyjścia na krzesło czy „bulu” spod pióra, wydają się tu zupełnie nieistotne. Wielu do tych anegdot przywiązuje jakąś większą wagę, a przecież podobne „wpadki” znaleźć można w przypadku każdego polityka. To zwykła zasłona dymna, zastępowanie dyskusji o polityce wypominaniem bzdetów. Był sołtysem z wąsami, których teraz nie ma, ale podobny styl reprezentuję większość rządzących krajem “reprezentantów narodu” – przaśnych, leśnych, jowialnych. Dowolny z następców będzie przecież kontynuował te intelektualne tradycje.

I tu dochodzimy do sedna. Problemem Komorowskiego, który odbija mu się czkawką – słusznie – w czasie całej kampanii, to fakt, że reprezentuje on klasę polityczną rządzącą krajem od dwóch dekad. Jest jej produktem i naczelnym przedstawicielem, i to dlatego pod jego adresem sypią się pytania, będące w istocie oskarżeniem: jak żyć, za ile? Nie ma przy tym znaczenia, że podsuwają je podstawieni działacze PiS, sprytnie torpedując uliczne, “spontaniczne” spacery Prezydenta. W pytaniach tych przebija się przecież głos ludu, jego realne wątpliwości i problemy. Komorowski może przegrać, bo zawiodła cała klasa polityczna – nie tylko PO, ale również PiS, lewica i prawica. Na tym polega w istocie jego dramat.

Inna sprawa to fatalnie prowadzona kampania. Firma PR, która ją organizuje, nie tylko nie stworzyła dla Bronka spójnej propozycji programowej, adresującej problemy Polaków, ale nie przygotowała się nawet na ataki sztabu Dudy. Dominują doraźne chwyty, akcjonizm, gaszenie pożarów. Bul.

Duda. Prowokacyjnie, na długo przed rozpoczęciem kampanii, deklarowałem, że jestem w stanie zagłosować na młodego kandydata PiS, aby pomóc usunąć w cień Jarosława, personifikację polskich demonów politycznych i nie tylko. Duda pokazał się jednak w kampanii jako laleczka Chucky – powtarzając wyuczone gesty, okrągłe deklaracje, podążając na sznurku szefowej kampanii (miejscowa działaczka Szydło), sprawia otwarcie wrażenie produktu, za którym ukrywają się animujący go gracze. Ciężko uzyskać podmiotowość pozując na marionetkę, a jej gesty i grymasy zdradzają animatora.

Na kogo więc głosować? – wracam do początkowego pytania. Mój wybór będzie miał konsekwencje globalne, ale rzutują na niego sprawy lokalne. Stanisława Kotarby, lokalnego kacyka, nie ma już w PO. Sterowana przez niego Ewa Filipiak, była burmistrz Wadowic z ramienia PO, powróciła do PiS. Głos na PO nie jest więc głosem na Kotarbę i Filipiak, którym staje się głosowanie na PiS.

W polityce często nie robimy tego, czego chcemy, lecz to, co robić musimy. Przy okazji tych i wielu innych wyborów.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *