Konkursy i kryteria
Wszystko, co widzę wymaga krytyki – powiedział jeden z moich znajomych, do niedawna nauczyciel w szkole średniej. Ten zapalony pedagog z pracy zrezygnował, nie był w stanie znieść zakłamania polskiej szkoły i systemu edukacji, bezdennej głupoty szerzącej się w szkole oraz poprzez nią. Dziś jest hydraulikiem, wrzucił na luz. Zdanie przez niego wypowiedziane wciąż kołacze w mojej głowie. Mam pecha, gdyż zewnętrzne okoliczności bez przerwy kierują na nie moją uwagę.
1. Krakowskie wydanie Gazety Wyborczej donosi (22-23 paź 2011): „Biuro Projektów Lewicki Łatak” znalazło się w ścisłym gronie finalistów Urban Quality Award 2011, wyprzedzając 90-ciu innych kandydatów do tegorocznej nagrody. Wyróżnieni projektanci tłumaczą, że doceniono wartości symboliczne, jakie projektem pl. Bohaterów Getta wnieśli w przestrzeń miejską. Niemiecki juror, jednocześnie profesor, chyli czoła, gdyż wykonany w 2005 roku kosztem 14 mln zł projekt podniosi jakość życia w mieście.
Wiadomość tą puściłbym pewnie mimo uszu, gdyby nie to, że jestem jednym z mieszkańców pl. Bohaterów Getta, a sam plac jest przykładem totalnego marnotrawstwa przestrzeni publicznej. Jakiej symboliki można doszukać sie w pustych krzesłach pośrodku kamiennej pustyni, otoczonej samochodami, chaszczami, tele pizzą i wiecznie brudnymi przystankami tramwajów? Projekt placu przeraża, a zastosowane rozwiązania przestrzenne uniemożliwiają z niego korzystanie, odstraszają.
Że jest to miejsce urządzone w sprzeczności z potrzebami człowieka, świadczy chociażby całkowity brak na placu miejscowych żuli, mimo bliskiej obecności naturalnych ich gniazd, czyli dziupli z całodobowym paliwem. Nawet stępiona alkoholem ludzka psychika nie jest w stanie znieść symbolicznej pustki i pomieszania z poplątaniem urzeczywistnionego przez nagrodzonych architektów. Podobnie zresztą jak wszechogarniającego hałasu emitowanego przez przylegającą jezdnię i most.
Brak zieleni, brak rozwiązań porządkujących pejzaż dźwiękowy, brak ogólnego pomysłu dla okolicy. Pl. Bohaterów Getta przypomina plac przy trzeciorzędnym dworcu kolejowym, szpeci miasto, mieszkańcom z pewnością nie służy. Przebiegamy przezeń czym prędzej, zasłaniając uszy i unikając izraelskich ochroniarzy patrzących spode łba. Obecność uzbrojonych formacji obcego państwa w środku Krakowa to zresztą skandal niemniej frapujący, jak werdykt Urban Quality Award 2011. Pisalem o tym już kilkukrotnie i do sprawy nadal będę wracał.
2. Reforma nauki Minister Barbary Kudryckiej. Za cenę pozostawienia uniwersytetów w rękach korporacji profesorów i sztucznych progów w rodzaju habilitacji, dostaliśmy obietnicę zwiększenia środków na badania, płynących do młodych i prężnych naukowców, rozdawanych przez kompetentne gremia. Co do możliwości spełnienia tych obietnic miałem spore wątpliwości. Nie pomyliłem się.
Narodowe Centrum Nauki to flagowa instytucja reformy. Otwierano je z pompą w Krakowie. Rozpisano pierwsze konkursy. Zamiast dotychczasowych grantów na badania własne, promotorskie (doktorat) i habilitacyjne, wprowadzono wymóg łączenia się w zespoły badawcze. I słusznie, bo przecież światową naukę uprawia się w zespołach. Problem w tym, że zmiany te były tylko kosmetyką mającą przykryć typowe polskie dziadostwo, brak profesjonalnego zarządzania nauką i poważnego traktowania jej uczestników. Nie chcę się o sprawie rozpisywać zbyt szeroko, gdyż szczegóły te mogą być zwyczajnie dla czytelników nudne. Napiszę więc krótko.
Konkurs ogłoszono, ale nie ogłoszono żądnych wytycznych, wskazówek, na co zwrócić uwagę, czego oczekują jurorzy. Napisaliśmy więc wnioski w ciemno, do tego na podstawie dotychczasowych formularzy obowiązujących od lat i w oparciu o przestarzały system informatyczny OSF, w którym nawet edycja tekstowa jest wyzwaniem. Jedyna zmiana – obowiązek wypełniania wniosków po angielsku i po polsku. Zagraniczni eksperci wniosków jednak nie oceniali – zabrakło na to pieniędzy. To, że mieliśmy dwa razy więcej niepotrzebnej pracy nikogo nie obchodziło.
Kalkulację kosztów oparliśmy na założeniu, że tworzenie zespołu działającego przez 3-5 lat wymaga nakładów finansowych na etaty (min. 1 tys. netto / osoba / miesiąc), konferencje i staże (min. 10 tys. rocznie / zespół), zakup literatury ( 5 tys. / rok). Do tego na fali reformy nauki uniwersytety podniosły z dnia na dzień podatek od naukowców – z 20% na 30% od każdej uzyskiwanej z zewnątrz sumy! Ten gigantyczny skok na kasę korporacji profesorów pod osłoną reformy nauki przeszedł jednak w prasie kompletnie niezauważony. I o to chodziło.
Po przeliczeniu kosztów wyszło nam, że działanie zespołu naukowego to min. 80-100 tys. zł rocznie. Jeżeli zespół zleca zadania firmom zewnętrznym, zatrudnia osoby spoza uczelni, ma więcej niż 3 członków, sumy te oczywiście muszą być większe.
Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się, iż NCN ogłosił już kolejny konkurs grantowy, a wciąż nie otrzymałem decyzji, co do wyników przedniego. Na stronie internetowej Centrum udało mi się jedynie odnaleźć wyróżnione projekty wraz z przyznanymi kwotami. Kwoty te budzą zastanowienie. Okazało się bowiem, że nie brakuje zespołów badawczych funkcjonujących przez 3 lata za 30 tys. zł! A w panelu dziedzinowym, w którym składaliśmy wnioski, żaden nagrodzony projekt nie przekroczył 100 tys.
Z czego wynikają te oszałamiająco niskie kwoty? Przyjrzałem się Regulaminowi Przyznawania Środków, wg. którego pracuje NCN. Par. 19. pkt 1 regulaminu mówi: “do drugiego etapu kierowane są wnioski, których łączna kwota planowanych nakładów nie powinna przekraczać dwukrotnej wysokości środków finansowych ustalonych przez Radę, przeznaczonych na realizację projektów w ramach danego panelu lub grup paneli w ramach komisji Rady. Wysokość tych środków Rada ustala na podstawie analizy kosztów realizacji projektów złożonych na dany konkurs w ramach poszczególnych dyscyplin oraz priorytetów ustalonych przez Radę”.
Jak wspomniałem, kolejny konkurs grantowy NCN już trwa. A nadal nikt nie ma pojęcia, czy Rada ustala owe łączne kwoty w poszczególnych panelach, czy grupach paneli. I jakie kwoty przyjmuje Rada za obowiązujące?
A przecież nieznajomość kwot w poważny sposób utrudnia racjonalne planowanie projektów badawczych, które zgłaszane są do konkursu. Jeżeli określane są one każdorazowo po wpłynięciu wniosków, konkurs projektów badawczy organizowany przez NCN sprowadza się do licytacji w kierunku jak najniższych sum, a zawartość merytoryczna składanych wniosków przestaje mieć znaczenie. Inna sprawa, to priorytety ustalone przez Radę, o których mowa w par. 19 wymienionego regulaminu. Te również pozostają tajemnicą. Można się jedynie ich domyślać śledząc tematy nagrodzonych projektów. Zestawione z sumami finansowego wsparcia w wielu przypadkach budzą jedynie rozbawienie, przekonując, że polska nauka ma się doskonale, przynajmniej jeżeli chodzi o poczucie absurdu.
Napiszę jeszcze o tym w przyszłym tygodniu.
***
Oto więc dwa, jakże różne konkursy, w których brałem udział. W jednym jako codzienny smakosz wykreowanej przestrzeni, w drugim jako aplikant, pokorny petent nauki. W przypadku pierwszego konkursu rzucająca się w oczy nieobecność żywej duszy na placu, co widzi każdy pasażer przejeżdżającego obok tramwaju, ma być dowodem wysokiej jakości przestrzeni, jaką ów plac oferuje. Konfrontacja z empirią nie była najwyraźniej elementem przewidzianym przez jury Urban Quality Award. Co sądzić więc o jakości tego oderwanego od architektonicznej rzeczywistości wyróżnienia?
W przypadku drugiego konkursu na podobne pytania nie ma miejsca. Nieobecność jakichkolwiek wytycznych, kryteriów, preferencji, priorytetów dowodzi jedynie, że reforma nauki, markowy produkt rządu Tuska, jest jedynie sypaniem pudru na wciąż te same mechanizmy, które rządzą nauką odkąd pamiętam. Korporacja profesorów ma się dobrze, jej interesy również. Cała reszta, to tylko męczący do tego dodatek.
10 Komentarze
Świetny blog. Bardzo trafne spostrzeżenia a propos NCN. Nie dziwię się wcale, że zagraniczni eksperci nie mieli ochoty pochylić się nad wypocinami polskich naukowców – stawka za recenzję wynosiła 400zł, wyrażona jednak w euro – dla obcokrajowca wygląda dużo skromniej.
Co do szacowania kosztów ze swej działki dorzucę, że nieważne ile wyrzeczeń poniesie się w projekcie (np. można zrzec się wynagrodzenia), ile kosztów się obniży (bo przecież kolega wykona coś po znajomości za “dziękuję”, publikację zamiast kupić to napisze się do autora z uprzejmą prośbą o udostępnienie..etc.) – to i tak często NCN zarzuca “zawyżenie kosztów”, przeszacowanie..
Podczas gdy te kwoty w porównaniu do ilości zadań, przeliczone jeszcze na euro – wyglądają wręcz śmiesznie.
Kumpel, który robi doktorat w Niemczech stwierdził, że jeśli projekt badawczy, doświadczalny opiewa na 20-30 tys. euro (80-100 tys. zł) to można być pewnym, że kasy wystarczy tylko na papier do drukarki. A wiadomo: papier wszystko przyjmie, nawet to czego się nie zrobiło..
Dziękuję za ciekawe uwagi. Wiele wnoszą, bo mam wrażenie, że część czytelników, zwłaszcza profesorów, odbiera moje przemyślenia jako czepianie się, narzekanie i szukanie dziury w całym. Czyli w świetnie prosperującym systemie nauki polskiej. Przy okazji, spotkałem się z szefem NCN, niebawem relacja na moim blogu. Wnioski ze spotkania dość zaskakujące. Nawet dla mnie samego.
NCN – zgoda. Korporacja profesorów – raczej nie. Profesor – PAN – 2 tys. / miesiąc. Mniemam, że zarabiasz trochę więcej?
PAN to osobna sprawa. Pisząc o “korporacji profesorów” miałem na myśli profesorów rządzących uniwersytetami. Tutaj rząd wielkości zarobków jest nieco inny 😉
Panie Mateuszu, słuszne spostrzeżenia. Sam jestem właśnie na etapie konstruowania wniosku na konkurs grudniowy do NCN-u. Nie ważne z ilu aspektów wynagrodzeń i kosztów bym zrezygnował, to i tak w poprzednim konkursie finansowanie otrzymały projekty, w których projektodawcy wnioskowali chyba tylko o ołówki i gumki.
Dlaczego zakłada się, że mamy sobie dokładać dodatkową pracę w grantach, nie otrzymując dodatkowego wynagrodzenia? (widziałem już wiele wniosków, w których koszty wynagrodzenia były równe 0zł).
Polecam lekturę książki: http://krakowghetto.com/ wiele mówi o placu i jego znaczeniu. Myślę, że pozwoli na zmianę krytycznego podejścia. A że jest brudny, drzewa to kikuty, samochody parkują w poprzek chodnika, a światła pod krzesłami nie świecą od trzech lat – to inna sprawa. To że nie ma żuli, to chyba dobrze, wszak miała być to przestrzeń dla mieszkańców,dlatego powinno się tam więcej dziać, pokaz filmu, wystawy, spektakl itp to trochę mało. Cała reszta, więcej niż ok.
Znaczenie znaczeniem, ale albo oceniamy jakość przestrzeni publicznej, albo jej historyczne konotacje. Dla mnie, mieszkańca placu, jest to przestrzeń stracona dla miasta głupim pomysłem wprowadzania na siłę symboliki w miejsce, które powinno żyć. Na placu nie da się nic zorganizować z uwagi na hałas. Ale pejzaż dźwiękowy to już pojęcie poza zasięgiem zdolności pojmowania polskich architektów. Szkoda.
Jakość przestrzeni publicznej nie wyklucza możliwości zawarcia konotacji historycznych. Plac nie jest stracony dla miasta, ma ogromny potencjał, acz mało wykorzystywany, to inna sprawa. Podobnie można powiedzieć o Rynku Podgórskim, że jest stracony, że prawie nic tam się nie dzieje, a przecież to czy tam coś się dzieje czy nie nie zależy tylko od tego jak ten plac wygląda.
Myślę, że architekci nie mieli możliwości wyeliminowania hałasu, polecam obejrzenie kilkunastu innych projektów, które wpłynęły na ten konkurs, żaden z nich nie gwarantował, że na placu byloby cicho. Za hałas trzeba podziękować osobie, która w połowie lat 1970. zdecydowała o przebiciu ul. Na Zjeździe do Limanowskiego i skierowanie tam ruchu, ale co można teraz z tym zrobić?
Jasne, miejsce powinno żyć, ale plac gdzie dobiegła końca 600 letnia historia Żydów w Krakowie, plac gdzie zginęło lub skąd wiodła droga na śmierć, blisko 25% mieszkańców Krakowa, taki plac powinien o tym przypominać. O takiej historii trzeba pamiętać…. Co oczywiście nie wyklucza życia, ale moim zdaniem jego brak, to nie winna projektu…
Wszystko to racja, co piszesz, ale… Pomijając kontekst otoczenia, na który architekt-projektant placu nie miał wpływu, knotem jest sama przestrzeń placu. O ile krzesła i wiaty przystanków się bronią, o tyle rozmieszczenie dużych krzeseł w układzie, który na placu mamy, stworzyło miejsce zniechęcające (przy współudziale pozostałych, wymienionych już przeze mnie czynników) do przebywania tam kogokolwiek. Plac nie jest miejscem spotkań, ani zadumy, ani nawet popijawy. Pod tym względem Rynek Podgórski wypada o wiele lepiej. Architekci z pewnością mieli szlachetne zamiary, ale zamiast realizować przestrzeń miejską, zrealizowali przestrzeń symboliczną. Pozostaje teraz rozmieścić tam kukły mieszkańców, aby dopełnić znaczenia symboli. Wyróżnieni architekci powinni odrobić zadanie domowe z psychologii, nie tylko z historii.
Plac Boh. Getta powinien odnosić się do tragicznych wydarzeń z przeszłości. Ale nachalny sposób, w jaki to czyni uniemożliwia z niego korzystanie aktualnym mieszkańcom – taka jest moja opinia i dlatego nagroda jest dla mnie kuriozum. Jedyne osoby, które widuję na placu, to izraelskie wycieczki, w towarzystwie uzbrojonej ochrony.
Uważaj, co piszesz o 600 letniej historii Żydów w Krakowie. Są bowiem tu środowiska, które twierdzą, że ona dopiero się zaczyna. “To jest żywe, to jest prawdziwe”. Narażasz się 😉
W ciągu sześciu lat, które minęło od otwarcia placu były tam wystawy, koncerty, teatr, pokazy filmów. Ustawione tak czy inaczej krzesła nikomu w tym nie przeszkadzały, ba w przypadku spektaklu “Płaczące krzesła” były nawet bardzo pomocne. Ja regularnie widzę też pojedynczych turystów, bardzo często widzę mieszkańców siedzących, fakt na tych mniejszych krzesłach z boku. te większe pewno onieśmielają…
Jak sobie przypominam główny zarzut części dzielnicowych radnych podczas dyskusji nad projektem był następujący: na tych krzesłach będą siedzieć żule i pić tanie wino, będzie wstyd… Dla nich byłaby to porażka, jak się okazuje dla innych byłby to sukces. Trudno dyskutować.
Wiaty są nawiązaniem do nieistniejącego mostu, że są tak brudne, zalepione ulotkami itp – to się pewno wszyscy zgodzą, że to porażka, porażka naszego miasta, które o to nie potrafi zadbać. Ale skoro cały Kraków to właśnie taki śmietnik, to nie ma powodu, żeby dbać bardziej o miejsce odwiedzane przez turystów, żeby nie rzec jedną z turystycznych wizytówek prawobrzeżnego Krakowa.
Żeby pojawiło się życie potrzebne jest też aktywizacja innych funkcji na parterach, ale jak wiadomi ZBK woli zamurować okna, niż wyremontować i wynająć lokal, jak ten na rogu placu i ul. Na Zjeździe.
Nie bronię architektów, ale przyczyn tego jak obecnie wygląda plac jest wiele, większość z nich tkwi w nas, w społeczeństwie jakim jesteśmy…