Whatever works

rowery podaje

1. Trochę jadu. Sam kiedyś wykonywałem zawód dziennikarza – byłem radiowcem. Mówiłem w pustkę. Ale z sensem. Epizod ten pozwala mi rościć sobie prawo do krytyki kiepskiej dziennikarskiej roboty. Recenzja w Wyborczej najnowszego filmu Woody Allena autorstwa Pawła Mossakowskiego spowodowała, że zagotowała się we mnie krew. Zgaduję, że autor recenzji, filmu w ogóle nie widział – zaoferował publice zestawienie encyklopedycznych informacji w towarzystwie banalnych wniosków. Nie wszyscy czytelnicy są idiotami. I nie każdy film daje się zbyć w paru zdaniach. W Wyborczej najwyraźniej można.

2. Wspólnota losów. Allen stał się dla mnie postacią ważną z kilku powodów. Już pierwszy jego film, który obejrzałem – Manhattan dał mi wiele do myślenia. Pomiędzy historią związku neurotycznego nowojorskiego intelektualisty z dużo młodszą dziewczyną, a swoim własnym życiem dostrzegłem wiele paraleli. Nie chodzi wyłącznie o przekonanie o własnej wielkości, ale przede wszystkim o talent komediowy.

3. Whatever works. Allen wrócił kręcąc film według sprawdzonej formuły. Facet, kobiety, traumy. Dużo monologów, zgorzknienie. Powtórek i autocytatów nie brakuje. Znów bohater filmu – allenowska wersja (kpina) z House’a? – nie jest niczym więcej niż alter ego samego reżysera, zmienia się tylko grający go aktor. Ta powtarzalność figur i zabiegów w żadnym razie nie przeszkadza. Nie forma bowiem jest u Allena najważniejsza, a ostrze żartu, które jak zawsze godzi prosto w serce, wykpiwając symbole i archetypy masowej kultury.

W kinie dominowała młodzież licealna. Choć to film nie do niej adresowany. Nie oszukujmy się – mocno podstarzały reżyser nie robi już filmów dla wszystkich. Chichot nihilisty wydobywający się zza kadru słyszalny jest bowiem dopiero z perspektywy upływającego czasu i przemijających przyjaźni, związków, życia.

Przesłanie dzieła jest raczej gorzkie – przemyślane działania nie przynoszą niestety szczęścia. Świata nie sposób ogarnąć rozumem. Sukces, jeśli już, przynoszą działania doraźne, prowizorka, partyzantka… cokolwiek, byleby działało… Myślenie, paradoksalnie, przeszkadza. Przekonałem się o tym – o dziwo – na własnej skórze. Film mnie – nihiliście – nie mógł się więc nie podobać.

Znam wielu, wydawałoby się, inteligentnych ludzi, których nadmiar przemyśleń doprowadził w przepaść obłędu. Albo uczynił z nich obrzydliwych hipokrytów. To im w pewnym sensie dedykowany jest ten film.

Zaskakujące są rozliczne paralele, dotyczące nawet odległych i nieprawdopodobnych na pozór szczegółów. Gdy Allen kwituje jednego z swoich bohaterów mówiąc (mniej więcej coś takiego): najpierw śpiewasz hymny papieżowi, potem sypiasz z dwoma facetami, a na końcu obchodzisz święto purim – trafnie podsumowuje kogoś, kogo znam. Czy to zatem nasza pop kultura jest już tak uniwersalna, czy wzorce ludzkich zachowań są tak proste do rozszyfrowania, tak banalnie powtarzalne? Nieważne… Whatever works…

4. Tłumaczenie. I na koniec kwestia tłumaczenia. Widziałem ostatnio również nowy, znów słaby film Polańskiego (ponownie księga, tajny spisek, oczywista zagadka). Polskie tłumaczenie obu filmów woła o pomstę do nieba. Jest pewne, że tłumacze ich nie widzieli. Źle dobierają słowa do kontekstu, popełniają proste błędy. Represjonowanie witryn z napisami, których jakość przecież często przekracza to, na co skazani jesteśmy w kinach, pod pozorem walki o prawa autorskie jest szczytem hipokryzji. W imię praw autorów filmów powinno się raczej pozamykać ich polskich dystrybutorów.

2 thoughts on “Whatever works”

  1. Klincz,
    Nie ulegajmy modzie na Allena!

    Aby sprawiedliwie ocenić jego twórczość należy nabrać do niej jak i samego reżysera sporo dystansu. Pisząc jak bardzo jego filmy stają się dla Ciebie “osobiste” stwierdzam, że nie jesteś w stanie tego zrobić, a co za tym idzie Twoje zdanie w gruncie rzeczy jest nieistotne.
    Mówiąc za siebie: Od czasu “Drobnych cwaniaczków” twórczość Allena to klasyczna równia pochyła. Dno osiągnął filmem Match Point i jakoś nie potrafi się od niego odbić.
    To jednak nie tylko przypadłość Allena. Jego koledzy po fachu, kiedyś wiwatowani też wyraźnie obniżyli loty.

    Wracając do kwestii rzuconej na początku. Trudno się z nią nie zgodzić patrząc co nazwijmy ich “aktorzy/ki ze świecznika” robią by u Allena zagrać. W najnowszym obrazie pojawi Carla Bruni, która oczywiście oprócz kręcenia tyłkiem, pseudo wokalu nagle postanawia zostać gwiazdą X muzy. Najlepiej od razu u Woody Allena. To się nazywa hipokryzja. Pozostaje już tylko czekać jak w następnej produkcji kochającego męża rodziny, ojca trójki dzieci zagra George Michael, a jego żonę Barbara Streisand:)
    Dochował się jednak wiernego fanklubu (tak jak Kaczyński elektoratu), który nawet po filmie o romansie 60-ci letniej puszki z wołowym antrykotem i 20-to letniego serdelka krzyknie: Rewelacja, geniusz-neurotyk, dać mu Oscara, dać mu Malinę, dać mu wieniec laurowy.

    Konkluzja:
    Całe szczęście, że mam wybór a sieć internetowa (w przeciwieństwie do polskich dystrybutorów) oferuje dzieła wybitne. Takie na które Allen może już tylko spoglądać z tęsknotą i zazdrością.

  2. Gust filmowy, jak gust muzyczny – nie podlega wlasciwie dyskusji. Cos innego uderza mnie w tym poscie, tudziez bawi. Cytuje: “Mówiłem w pustkę. Ale z sensem”. Interesujace – skad to przekonanie, ba, pewnosc? Jakis feedbeck ze strony tej pustki? A moze to po prostu to przekonanie o wlasnej wielkosci, ktore laczy pana doktora z Allenem. Zabawne…

Leave a Reply to leniuh Cancel reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *